Mimo znacznie większego nacisku położonego na akcenty stricte komediowe w filmie Richardsona, przez cały czas nie mogłem uniknąć porównań z dziełem Kubricka. Oba klasyki mają sporo wspólnych elementów, osobiście jednak nieco wyżej cenię sobie Barry'ego Lyndona, głównie ze względu na większy rozmach opowiadanej historii i jej dramatyczny wydźwięk, przez który film mocniej wrył mi się w świadomość.
Oczywiście Tom Jones, mimo lżejszego podejścia do tematu, to wciąż znakomite, kompletne dzieło, które mam wrażenie niemalże w ogóle się nie zestarzało przez ponad pół wieku. Klimatem i humorem przypomina momentami rodzimy "Rękopis znaleziony w Saragossie". Tym bardziej dziwi mnie ta niezbyt imponująca ocena, ale w sumie już się zdążyłem przyzwyczaić do niekiedy dziwnych upodobań ogółu na tym portalu.
A Wam przygody którego z wielkich brytyjskich awanturników-lekkoduchów bardziej przypadły do gustu?