lepszą niż "W UPALNĄ NOC".
STEIGER jest sugestywny niczym MARLON BRANDO z najlepszych, wczesnych lat.
Skupiony, milczący, mamroczący od czasu do czasu, wrzeszczący, zaniedbany, apatyczny, nieobecny.
Przerażające studium ofiary Holokaustu, więźnia Auschwitz.
Zgadzam sie. Film Pawnbroker swietny a rola Roda rewelacja. Nie ogladalem z nim wszystkich filmow, ale akurat te widzialem - oskarowa "Upalna noc" i Lombardziste, nie wiem czemu dostal za ten pierwszy film ale domyslam sie: byla to rola typowo amerykanska - szeryf z malego miasteczka na poludniu USA poczatkowo negatywnie nastawiony do czarnoskorego funkcjonariusza z polnocnej metropoli...Zagral dobrze, prawdopodobnie nawet bardzo dobrze, ale to nie ten format co w filmie Lumeta. I nie chodzi o to ze zagral ofiare Oswiecimia, tylko swietnie zagral czlowieka ktory przezyl pieklo, czlowieka ktory w rew pozora jest pusty w srodku. Mistrzostwo. Coekawostka "Lombardzista" mial premiere w 1964r. a nominacje za pierwszoplanowa role Rod mial w roku 1966..gdzie wszystkie filmy byly z 1965r. a wygral Lee Marvin. Nie wiem, ale moze premiera Lombardzisty byla przesuwana np.ze wzgledu na dosc smiala scene rozbierana, jak na tamte czasy.
Dzięki. Powiedziałabym, że inaczej przebiegał ich rozwój. W tej wspólnej scenie to widać. Rodowi za młodu brakowało osobowości, rozwinął się później. Marlon na odwrót. Urodził się z gotową osobowością, a potem, na starość, za dużo kombinował, chcąc do niej coś dodać zupełnie niepotrzebnie. Potrzebował w swoim pojeciu dodatków, tricków, grepsów, jak w "Ojcu chrzestnym" czy "Przełomach Missouri". Do pewnego momentu było to świetne, potem zaczęło być manieryczne. Rod jako aktor miał obłędne poczucie humoru, esprit - przez Marlona przebija narcyzm, zachwyt własnym aktorstwem, który gubi najlepszych. Moja ulubiona rola Roda to pan Joyboy w "The Loved Ones". Także Napoleon w "Waterloo" Bondarczuka. W grepsach sztucznie dodanych postać się zawsze trochę rozpada. Sztuczki wychodzą na plan pierwszy. U Roda jest niesłychane bogactwo środków wyrazu, smaczków, niuansików, ale to wszystko zawsze tworzy naturalną i spójną całość. W moim przekonaniu :-)
Tak i nie.
To prawda, Marlon uciekał się do tricków, ale osiągał za ich pomocą efekty wprost zdumiewające np. gdy w "Przełomach Missouri"... zjada marchew na spółkę ze swoim konikiem:-)
Brando grał z czasem coraz mniej i w coraz słabszych produkcjach - zgoda, ale Steiger - on to już się w ogóle nie szanował - patrz "Specjalista" ze Stone i Stallone.
Obu jeszcze na stare lata stać było na wielkość, Brando w "Łatwej forsie", Steigera w "Incognito", ale najlepsi byli za młodu. Obaj.
Ja Steigera uwielbiam w "Doktorze Żywago", być może dlatego, że jest to rola tak bardzo dla niego nietypowa (uwodzi Julie Christie!), a już scena z cukrem na schodach - bomba!
Brando to dla mnie "Obława" Arthura Penna. Genialny występ i zupełnie niezauważony.
Ameryka ma całą furę szerzej nieznanych rewelacyjnych aktorów drugoplanowych, epizodycznych wręcz, często lepszych od gwiazd. Na szczęście Steiger miał szanse zagrać role na miarę swojego talentu i to się liczy. A Marlon - wiadomo - gwiazdorstwo pierwszej wielkości nie jest do udźwignięcia przez człowieka i przez aktora.